wtorek, 31 lipca 2012

O pustynnej róży:

Gdzie Syria, a gdzie U.S.?

Gdzie Damaszek, a gdzie Washington ?

Ale pozostawmy na boku rozważania geograficzne.

źródło: "Foreign Policy"
Wymienianie jednym tchem zamachów z lat 40. 50 i 60. ubiegłego wieku, jakie miały miejsce w Syrii, a pomijanie milczeniem kolejnych 50 lat stabilizacji jest niczym innym, jak żenująco tandetną manipulacją adresowaną właściwie nie wiadomo do kogo poza chyba tylko autorem tekstu i pewnie lokatorami Białego Domu, bo już na pewno nawet nie do fanów hip hopu z Bronxu.

Co w połączeniu z błędną interpretacją istoty „Arabskiej Wiosny” czyni administrację amerykańską i jej europejskich partnerów wręcz pośmiewiskiem reszty Świata.

Koniec państw świeckich powstałych na zachodnio europejskim i amerykańskim fundamencie ideowym na Bliskim Wschodzie jest następstwem rozczarowania i obiektywnej oceny bezwartościowości euroatlantyckiej ofert cywilizacyjnej, a nie jakiejś wydumanej konfrontacji w tym regionie pomiędzy – w uproszczeniu – NATO, a Rosją i Chinami razem wziętych, lub z każdym z nich z osobna, ta bowiem rozgrywana jest w zupełnie innej przestrzeni i to już dziś zdecydowanie jednostronnie.

I jeśli jest tu czego żałować, to właśnie Syrii pod rządami partii BAAS i Bashara al-Assada, która do złudzenia przypominała nic innego, jak właśnie dziką, pustynną różę pewnie i nie do końca podobną swoim kuzynkom z angielskich oranżerii, ale różę równie piękną, jeśli nie piękniejszą zważywszy na klimat i warunki w jakich wyrosła.

Bo na pewno nie Stanów Zjednoczonych Ameryki, polityków brytyjskich, czy też elit politycznych Francji, co konstatuję mimo wszystko z przykrością, choć bez rozczarowania, za to z nutką nostalgii to na pewno.