Odpowiedz na incydent na Synaju w Rafah była niczym więcej, jak wyrazistym,
jednoznacznym sygnałem, że the Muslim Brotherhood zwane po polsku Bractwem Muzułmańskim nie będzie tolerowało anarchii
i pospolitego bandytyzmu, bowiem to nie Al-Qaeda, czy też inni uczestnicy pan muzułmańskiego
dżihadu zmienili nagle optykę, a Stany
Zjednoczone Ameryki, które najprawdopodobniej zorientowały się, że większym zagrożeniem
od Bashara Al-Assada i jemu podobnych dla ich, długofalowych interesów w tym
regionie jest istnienie Izraela, a już na pewno publiczne deklaracje o bezwzględnej
z nim solidarności.
Nie musi się pani ze mną zgadzać szanowna Frido Ghitis, nie
chodzi tu bowiem o czyjeś racje, a o losy milionów, co zazwyczaj wymyka się
zdolnościom percepcyjnym nawet naprawdę zdolnych komentatorów.
O czym piszę tylko w zamiarze odnotowania kolejnego przykładu
istnienia odruchów instynktownych w świecie polityki, nie bez faktycznych
bowiem powodów współcześni przywódcy Izraela odczuwają pewien niepokój sytuacyjny.
Inna sprawa, jak sobie z tym poradzą.
I tu z przykrością stwierdzam, że pewnie nie najlepiej,
bowiem, moim zdaniem, na pewno nie są duchowymi dziedzicami i kontynuatorami dzieła
pokolenia założycieli, ale to już temat na inne opowiadanie.
:-(