sobota, 14 lipca 2012

Jak baba daje, to trzeba brać, czyli Syrian "love story":

”…Washington and its European and Arab allies are wary of the rebel forces, which have proved fractious…”




źródło: Yahoo! News

Pisze Olivier Holmes z agencji Reutera, co przetłumaczone na język bardziej zrozumiały znaczy nic innego, jak to, że nikt nie ma kontroli nad grasującymi po Syrii watahami bandytów, co czyni szczególnie dziwnym dalszy ciąg:

„…but believe an erosion of support for Assad within the elite - as seen in high-level defections in the past week - may in time allow for a period of political transition without him.”

No bo jakże to tak można w tym kontekście życzyć prezydentowi Assadowi żeby go diabli wzięli ?

I z jakiej to, już teraz kompletnie niezrozumiałej racji UN, rządy Stanów Zjednoczonych Ameryki, Francji, Wielkiej Brytanii i pozostałe postulują nadal pogrążeni w oczywistej, personalnej nienawiści do Bashara al-Assada, by uznawany od dziesiątków lat, legalny rząd Syrii zasiadł do stołu pertraktacji z – okazuje się – nic nie znaczącym, sunnickim figurantem i to do tego tak naprawdę figurantem nie wiadomo kogo.

„- Przystojniak nie przeleciał Clintonki, jak się baba napaliła, to i sobie nagrabił. Zadzwoniła gdzie trzeba i CIA* swoje psy wojny spuściła ze smyczy.”

– usłyszałem gdzieś przy barze i co tym razem pozwolę sobie zacytować - choć to anonimowe i niepewne źródło - wzorując się na doniesieniach agencyjnych. W intencji napisania i wypunktowania czego cały ten wpis został spreparowany.

* "...the CIA has been given the difficult task of ensuring that at least the Turkish weapons are channeled to the right people and away from al-Qaeda affiliates. Who the right people are is anybody’s guess. In a village war, not even the CIA can be sure..."