źródło: "na:temat"
…no cóż szanowny panie Amaro, poza wiekiem dzieli nas w tym temacie coś istotniejszego:
Pan pracował przez dwadzieścia lat w kuchni na swój sukces...
...ja przesiedziałem przy restauracyjnych stolikach z grubsza licząc tak gdzieś z czterdzieści, i nie były to tylko stoliki w przysłowiowych dla pana pokolenia barach mlecznych PRLu, choć i w nich wypijałem nie raz poranny kefirek przedniej jakości, wspominając je dziś z rozrzewnieniem, jak i inne „lokale gastronomiczne” – tak to się bowiem wtedy nazywało – z istotnym dopełnieniem „użyteczności publicznej”, dlatego ważnym, że chodziło się tam wtedy po to, by zaspokoić wszelakie potrzeby ciała (…), a i ducha też.
I akurat dla mnie ich użyteczny urok zawierał się między innymi w tym, że w każdej z nich mogłem zamawiać taką choćby polędwicę na „sto różnych sposobów” zależnie od dnia i nastroju począwszy od fanaberycznego, surowego dosłownie kawałka mięsa, po dobrze wysmażony befsztyk (…) nie wprawiając tym w zakłopotanie ani kelnera, ani tym bardziej szefa kuchni, przeciwnie – dodam marginalnie w odnotowaniu historycznym – w tamtych czasach ktoś zamawiający obiad a la carte nie był dla kelnera „gościem”, a tylko „konsumentem”, o czym dowiedziałem się przypadkiem spotykając po latach na molo starego kelnera z sopockiego „Grand Hotelu”, przez którego miałem przyjemność przez lata być wielokrotnie obsługiwanym ku obopólnej satysfakcji, jak się podczas tej rozmowy kazało.
Potem przyszły nowe czasy, a ja z przyzwyczajenia kontynuowałem swoje, kulinarne peregrynacje pogrążając się coraz bardziej w niepojętej dla mnie i nie służącej najlepiej biesiadowaniu melancholii do czasu, kiedy to ktoś znajomy nie zaprosił mnie w swojej snobistycznej rozrzutności na obiad do modnej w tamtym czasie, sopockiej garkuchni dla nadwiślańskich nowobogackich, z którego godnymi zapamiętania okazały się być tylko faktycznie doskonałe cygara no i nigdy nie sprawiające zawodu trunki, co ostatecznie wyzwoliło mnie z będących torturą w nowej rzeczywistości nawyków ku zadowoleniu moich, ziemskich, domowych Aniołów nie wspominając o żołądku.
Od tamtej chwili minęło już dobrych kilkanaście lat w błogim szczęściu sakramentalnego pytania zadawanego co noc na dobranoc:
- Aniołku, a co to tam jutro będzie na obiadek ?
źródło: własne T.L.
Nic bowiem po „świątyniach kulinarnej sztuki” w których nie potrafią na życzenie przyrządzić jak należy „sztuki mięs” szanowny panie Amaro, co piszę w marginalnym zażenowaniu faktem, że najbliższym miejscem, gdzie można dziś zjeść publicznie rzetelnego schabowego jest Toronto, albo nowojorski Greenpoint jak kto woli, nie wspominając o tuku bez którego czasami każda kolejna pięćdziesiątka czystej przypomina randkę w ciemno z cerowaną dziewicą na wydaniu.
Co nie znaczy, że nie życzę panu powodzenia, wręcz przeciwnie, wbrew pozorom doceniam pana twórcze osiągnięcia, o czym zaświadczyć może moja deklaracja, że sam chciałbym zobaczyć moment, w którym to pan poseł Niesiołowski w towarzystwie partyjnych kolegów zajada w pana atelier siano za jedyne 240 złotych od osoby:
źródło: "Wojciech Bońkowski na:temat"
A że nie piszę przy tej okazji o pani Gessler, która też tam była i coś mówiła ?
Nie piszę, bo za każdym razem, kiedy tylko Ją widzę, to patrzę i patrzę niczego nie słysząc...
źródło: "Gazeta pl"
...na podobieństwo tokującego głuszca w wirtualnym zatraceniu poety barowego...